*Dzień 2* To tylko atak agresji, nic wielkiego
To był cholernie zły dzień. Na całe szczęście już się
kończył, a Mikołaj był wreszcie w swoim mieszkaniu. Odwiesił mokrą kurtkę na
wieszak i zdjął przemoczone buty. Skarpety wrzucił od razu do pralki, bo nie
mógł znieść obrzydliwego uczucia na swoich stopach.
Zbliżała się 23. W domu byłby już godzinę wcześniej, gdyby
nie bunt akumulatora samochodowego. I gdyby nie klienci przychodzący do sklepu
na pięć minut przed zamknięciem. Ci zawsze szukali czegoś, co „dwa tygodnie
temu tutaj było, a teraz nie ma”. Tego wieczoru przyszedł jeszcze jakiś liliput
i skarżył się, że sklep nieprzystosowany do niepełnosprawnych. Ich Mikołaj nienawidził
najbardziej. Małe, krzyczą i czepiają się o wszystko, czego nie mogą sięgnąć.
Gorszy sort, myślał wtedy.
Zmęczony i zziębnięty prawie godzinnym spacerem w deszczową
noc, marzył tylko o jednym: łóżku. Jutro zajmie się kartonami z przeprowadzki.
Dziś odpoczynek. Jeszcze tylko sprawdzi Facebooka, bo może Marysia napisała…
Kiedy zgasił światło i przykrył się w łóżku kocem, włączył
aplikację i czekał chwilę, aż się załaduje. Uśmiechnął się na widok odebranej wiadomości
i stuknął palcem w ikonkę.
To nie była Marysia.
Imię i nazwisko zastępował szereg znaków, które nie układały
się w logiczną nazwę. Mikołaj zmarszczył brwi. Zdjęcia profilowego również nie
było – jedynie biała sylwetka na szarym tle.
Ten ktoś wysłał mu link.
Mikołaj wszedł w niego i otworzyła się przeglądarka. „Video
couldn’t be uploaded. Use differnet device”.
Wyszedł z przeglądarki i postanowił sprawdzić profil
użytkownika. „Sorry, this content isn’t available at the moment”.
– Okej…
Mikołaj był ciekawy do czego prowadzi link. Odłożył telefon,
zasiadł do biurka i włączył komputer. Kiedy zalogował się na swój profil i po
raz drugi próbował odpalić film, udało się.
Niepokojący, wysoki,
pulsujący dźwięk. Błazeńska czapka.
Czarno biały szum.
Spieniona woda. W tle
co chwila nawołuje jakiś ptak.
Krzesło a na nim
błazeńska czapka.
W okrągłym lustrze
widać łysego mężczyznę o głowie na kształt bulwy ziemniaka.
W oknie domu, na
pierwszym piętrze stoi i przygląda się czemuś niski człowiek.
Wnętrze namiotu cyrkowego.
Po środku krzesło, na którym leży błazeńska czapka.
Płonący namiot
cyrkowy.
W lustrze przegląda
się łysy mężczyzna. Uśmiecha się.
W oknie domu nikt już nie
stoi.
Niski mężczyzna zawisa
na szubienicy przewiązanej na gałęzi drzewa.
Ciemność.
Kiedy film dobiegł końca, Mikołaj zauważył, że dyszy. Na
czole zeszklił się pot. Cały był od niego mokry. Wyłączył monitor i drżał.
Pokój pogrążony był w ciemnościach. Krople deszczu
delikatnie bębniły o szybę. Siedział, nasłuchiwał i próbował przyswoić sobie, co
właśnie zobaczył. Na zmianę uderzało go zimno i gorąco. Cały dygotał.
Nerwowo przetarł pot z czoła, gdy cały pokój zalało nagle
światło. Krótkie jak błysk lampy fotograficznej rozświetliło na moment wnętrze.
Podskoczył.
– Co do…
Mikołaj sięgnął do lampki i nacisnął włącznik. Nie działała.
Wymacał wśród fałd koca telefon. Nie chciał się włączyć. Wstał od biurka i
trzymając ręce przed sobą, zaczął iść w kierunku drzwi. Ostrożnie stawiał
kroki, gdy poczuł dłońmi ścianę. Szukał na oślep włącznika do żyrandola. Gdy po
kilku nerwowych sekundach go w końcu znalazł, światło nie zadziałało.
– Korki pewnie tylko wywaliło… – zapewnił siebie Mikołaj.
W przedpokoju panował chłód. Mikołaj mógłby przysiąc, że
gdyby nie czerń, zobaczyłby parę wodną wydobywającą się z jego ust. Najpierw
jednak potrzebował latarki. Poszedł do kuchni
W mieszkaniu było całkowicie ciemno. Księżyc tej nocy się
ukrył. Światło ulicznych lamp nie przebijało się przez gęste liście drzew, które
rosły dokładnie na wysokości mieszkania. A do tego ta cisza. Jakby wszystko
zamarło w trupim bezruchu.
Mikołaj doszedł nareszcie do szuflady i zaczął w niej
grzebać. Poczuł zimny przedmiot, zacisnął wokół niego swoje palce i wyciągnął
go. Kciukiem odszukał gumową wypustkę i nacisnął, modląc się w duchu, by
bateria nie padła.
Białe światło zakuło w oczy. Musiała minąć chwila, nim Mikołaj
przyzwyczaił się do jasności.
Wyposażony w latarkę szedł w kierunku szafki na licznik.
Kiedy przechodził obok swojego pokoju, kątem oka zauważył ruch. Zatrzymał się i
odwrócił głowę.
Na środku pokoju stał karton. Wieczko delikatnie podnosiło
się i opadało. Mikołaj przełknął ślinę, która drapała w wyschniętym gardle.
Krew szumiała uszach.
Przekroczył próg i wolno, bardzo wolno, przesuwał się w
kierunku kartonu, cały czas oświetlając go latarką.
Pudełko było coraz bliżej. Tylko metr dzielił go od niego.
Zacisnął jeszcze mocniej prawą dłoń na latarce. Wyobraził sobie, jak zostawia
na niej zgniecenia.
Klęknął przed nim i patrzył. Oddychał ciężko. Krople potu
spływały z jego brody.
Wyciągnął lewą rękę w kierunku kartonu. Jeżeli coś wylezie,
wali z całej siły latarką.
Jednym ruchem otworzył wieko.
Mechaniczny miś kiwał głową, jakby witając się ze swoim
właścicielem.
– To tylko ty – powiedział Mikołaj z ulgą i wyłączył
zabawkę. Pewnie coś się przesunęło i się włączyło.
Wstał i uśmiechając się pod nosem, odwrócił się.
Coś niskiego stało przed nim. Nie dostrzegł szczegółów, bo w
jednej chwili poczuł silne uderzenie w krocze. Zgiął się w bólu i upadł na
podłogę.
Zobaczył, że to coś nad nim stoi. Latarka, która potoczyła
się pod ścianę, oświetliła teraz dokładniej postać.
Był to mężczyzna. Bardzo niski. Na głowie miał błazeńską,
czerwoną czapkę. W ręce trzymał niewielką buławę. Kiedy podszedł bliżej,
Mikołaj dostrzegł jego twarz naznaczoną licznymi bliznami: podłużnymi od cieć i
nieregularnymi od poparzeń. Wykrzywił usta w obłąkańczym uśmiechu, odsłaniając
popsute, czarne zęby. Z jamy ustnej wydobywał się obrzydliwy smród gnijącej
ryby.
– No i co masz do powiedzenia? – Spytał karzeł, uderzając
buławą o wnętrze dłoni.
Mikołaj patrzył w jego czarne, kipiące od nienawiści oczy i
oniemiał. Smród był tak silny, że ledwo powstrzymywał odruch wymiotny. Co miał
odpowiedzieć? Z trudem przełknął ślinę i wyjąkał:
– Chciałbym przeprosić… – zaczął i zastanowił się na moment
– wszystkie karły, którymi gardziłem. – Dokończył i czekał na reakcję.
Sekundy czekania ciągnęły się i zamieniały powoli w wieczność,
kiedy karzeł odrzekł:
– Karły, którymi gardziłeś, wybaczają ci – odsunął się od
jego twarzy. – Ale nie wszystkie. Ja nie wybaczam wyrządzonej krzywdy.
Uniósł stalową buławę i gwałtownym ruchem opuścił ją na
głowę Mikołaja.
*
Tamtej nocy sąsiedzi z dołu słyszeli przez kilka minut
rytmiczne walenie. Nie trudzili się jednak z uspokajaniem mieszkańca.
Wiedzieli, że ich sąsiad cierpi na ataki agresji i lepiej mu nie przeszkadzać.
Prędzej czy później zawsze się uspokajał…
Komentarze
Prześlij komentarz