*Dzień 24* Kurier

To był koniec. W przenośni jak i dosłownie.
Asfaltowa droga kończyła się drewnianą, pomalowaną na biało bramką ostrzegawczą z migającą, żółtą lampą i informacją KONIEC DROGI. Za nią było jeszcze dwadzieścia metrów drogi, która urywała się i zamieniała w przepaść.
Podszedłem na skraj urwiska i popatrzyłem w dół. Cholera, było z jakieś pół kilometra spadania, gdyby ktoś się poślizgnął. Na tę myśl odsunąłem się od krawędzi i rozejrzałem dookoła. Miał być tu już pół godziny temu. Co się z nim działo? Czy naprawdę tak długo trwa podróż z głębi Ziemi?
Podszedłem do bramki i oparłem się o nią tyłkiem. Z nudów zacząłem wygwizdywać melodyjkę, która zapadła mi w pamięć kilka lat temu, kiedy jechałem samochodem w, o ironio, to samo miejsce, gdzie stałem teraz.
Wokoło była taka cisza, której nie uświadczy nikt, kto choć raz nie znalazł się na pustyni. Żadnego wiatru, szumu pędzących samochodów i głosów ludzi. Jedynym dźwiękiem są twoje myśli. Coś niesamowitego.
Ziemia w skalnej, pochyłej ścianie po lewej zaczęła drżeć.
– Zaczyna się – powiedziałem i wstałem z bramki, otrzepując swoją lnianą, szarą marynarkę.
W ścianie zrobiła się wąska szczelina, która z każdą chwilą rozszerzała się, niemiłosiernie się przy tym krusząc. Na dole wejścia zebrała się spora ilość gruzu.
Z wnętrza buchnęły płomienie, które solidnie osmoliły głazy przy wejściu. Kaszlnąłem. Tego jeszcze nie było.
Kiedy ziemia nareszcie się uspokoiła i wszystko przestało się trząść jak zziębnięty chiński pies bezwłosy w zimowy poranek, ze środka nareszcie wyszedł mój klient.
– Dzień dobry, panie Lucjanie – przywitałem się. – Paczuszka dla pana. – Wyjąłem zza marynarki lekko brzuchatą kopertę i formularz odbioru. – Proszę tylko podpisać tutaj, tutaj i tutaj.
W dłoni pana Lucjana w płomieniach zmaterializował się czarny długopis. Podpisał się w trzech wskazanych miejscach diabolicznie czerwonym imieniem.
Popatrzyłem na formularz i pokręciłem głową.
– Dobrze pan wie, że należy wszędzie się podpisać tak samo.
– Ech, wy kurierzy, na humorze się nie znacie – odpowiedział pan Lucjan, dotknął palcem dwóch ostatnich podpisów, a te zadymiły i zmieniły się.
– Dziękuje, Panie Lucjanie, to wszystko. Do następnego razu i miłego dnia życzę – zasalutowałem i odszedłem w kierunku samochodu stojącego obok bramki. Za mną znowu zadrżało i usłyszałem charakterystyczny odgłos zasklepiania się skalnej ściany.
– Ten Lucyfer to zawsze sobie robi jaja z tymi podpisami – mruknąłem i włożyłem kluczyk do stacyjki. – Zawsze ten sam żart.
Silnik odpalił i odjechałem.

Komentarze