*Dzień 8* Nieprzewidywalny jak Warwick
Region Warwick słynął ze swojej zaskakującej pogody. Żaden,
ale to absolutnie żaden mag w mieście Zeda nie potrafił przewidzieć choćby w
niewielkim stopniu pogody na następny dzień. Przyjęło się więc zatem przysłowie
„nieprzewidywalny jak Warwick”.
Tak samo określono wędrowca, który pewnego dna opuścił
gospodę, zostawiając zdumionych słuchaczy. Już miał kończyć opowiadać swoją
ostatnią przygodę, kiedy nagle wstał, i nic nie mówiąc, opuścił zajazd
zapłaciwszy za strawę.
Tamtego południa samotny wędrowiec wkroczył w gesty, ponury
las na granicy miasta. Nie musiał się obawiać: bandy zbójeckie zostały już
dawno wytrzebione przez sprawne oddziały straży granicznej. Teraz należało się
ewentualnie bać dzikiej zwierzyny, ale to też już tylko w najdzikszych i
najrzadziej uczęszczanych miejscach Starej Puszczy. Wędrowiec szedł w zupełnie
inną stronę – ku Nowe Przełęczy.
Las był bardzo spokojny, jak gdyby wszystkie mieszkające w
nim zwierzęta zniknęły. Nawet wiatr ustał. Jedynym dźwiękiem wśród drzew był
odgłos butów wędrowca i jego równy, spokojny oddech.
Grzmot rozdał ciszę. Wędrowiec spojrzał w górę. Niebo
zaczynały zakrywać ponure, pulchne chmury, które z każdą minutą gęstniały i
skrywały pod swym obliczem nieboskłon.
Zaczęło się od deszczu. Grube, tłuste krople spadały z
nieba. Zrobiło się chłodniej. Po kilkudziesięciu krokach do deszczu dołączyły
ociężałe płatki śniegu, które topniały od razu po zetknięciu się z płaszczem.
Nieprzewidywalny jak Warwick, pomyślał mężczyzna i narzucił kaptur.
Na rozdrożu dróg coś leżało. Jasnobrązowe cielsko jelenia z
rozdartym brzuchem, z którego wyleciały wnętrzności. Wokoło czerwona, jeszcze
nieskrzepnięta krew. Szkliste oko zwierzęcia wpatrywało się martwo w klękającego
przy nim wędrowca.
Jeszcze ciepłe, stwierdził wędrowiec, patrząc na rozdarty
brzuch jelenia. Rozcięcie było poszarpane na całej długości. Musiało to zrobić zwierzę,
lecz jakie? Nawet największe i najsilniejsze wilki nie byłyby zdolne do takich
rzeczy.
Opad nasilił się. Uzbrojony już w krótki, stalowy sztylet
mężczyzna stąpał ostrożnie przed siebie, nasłuchując otoczenia. Deszcz wszystko
skutecznie zagłuszał. Nie pomogło nawet zdjęcia kaptura.
Płaszcz zaczynał przemakać i stawał się coraz cięższy.
Również na twarzy wędrowca skraplały się zimne, słone krople potu a on sam
dyszał. Było coraz chłodniej. Bał się.
Ścieżka robiła się śliska i w pewnej chwili mężczyzna przewrócił
się i upadł twarzą w błoto. Wstał i wytarł twarz o rękaw płaszcza. Drżał.
Chciał czym prędzej wynieść się z tego przeklętego lasu.
Zapadał zmrok a deszcz ze śniegiem wciąż siekał. Wędrowiec
ostatkami sił szedł przed siebie i potykał co chwilę. Las nie miał końca a
powinien go przejść już dwie godziny temu. Nie było mowy o zbłądzeniu – znał
drogę na pamięć.
Zrezygnowany upadł na kolana i załkał. Zacisnął oczy i
zaczynał powtarzać sobie, że to musi być tylko sen, kolejny koszmar, który
czasem od nawiedza.
I wtem ktoś podniósł go za brodę. Mężczyzna otworzył oczy i
spojrzał w górę.
Spojrzał na dwie ciemne dziury, które ziały pustką z czaszki
jakiegoś zwierzęcia. Rozłożyste poroże jak skrzydła miało go niby lada moment
otulić. Stwór pokryty czarnym, mokrym futrem przytrzymywał jego brodę kościstym
palcem. Wędrowiec odwrócił wzrok od ciemnych jak studnia oczu i przyjrzał się z
łomoczącym sercem upiornej dłoni stworzenia. Ścięgna delikatnie pracowały,
poruszającym wszystkimi palcami.
Kątem oka coś błysnęło i świat zanurzył się w ciemności.
Komentarze
Prześlij komentarz